środa, 24 lipca 2013

Miniaturka 1: Dziedzictwo wspomnien, czesc 2.




Otworzyłam oczy i gwałtownie zaczerpnęłam powietrza. Silne deja vu nie dawało mi spokoju. Obraz ponownie nabierał barw. W ustach wciąż czułam suchość, w pamięci miałam zapach dymu. Zaczęłam się krztusić. Poczułam, jak ktoś mnie unosi i klepie po plecach.
- Już dobrze, spokojnie, Ginny - łagodny, kobiecy głos wydał mi się niezwykle znajomy. Z trudem zwróciłam głowę w jego stronę. Nieco pucołowata twarz patrzyła na mnie z czułym uśmiechem. Rude włosy, tak podobne do moich, niesfornie wpadały do ciemnych oczu kobiety - Jak się czujesz, kochanie? - Jeszcze bardziej się nade mną pochyliła.
- Dobrze - zająknęłam się. Niepewność rozsadzała moje myśli. Przecież umarłam. Spłonęłam w tym domu żywcem. Może więc trafiłam do nieba? Nie czułam już bólu. Tak. To musiało być niebo. Uśmiechnęłam się z rozkoszą na tę myśl. Bóg jednak na mnie czekał.
- Pamiętasz co się stało? - Znów zwróciła na siebie moją uwagę. Pokręciłam przecząco głową, nie wiedząc, co miała na myśli. Moją śmierć czy wydarzenia, zanim się ocknęłam w mieście. Kobieta westchnęła zrezygnowana - Zawołam lekarza - Wyszła, głośno tupiąc. Rozejrzałam się. Leżałam w białym, małym pomieszczeniu. Okno było otwarte, wpuszczając do środka zapach lata. Spróbowałam wstać, ale przeszkodziło mi szarpnięcie w ręce. Syknęłam. Miałam wkutych mnóstwo igieł, od których odchodziły długie rurki. Wróciłam więc do poprzedniej pozycji, kiedy wszedł starszy mężczyzna o poważnym wyrazie.
- Panno Weasley - drgnęłam na dźwięk swojego nazwiska - nieźle Pani nas wystraszyła - zamarłam. Jednak nie byłam w niebie. Byłam w szpitalu.
      To wszystko było snem. Spotkanie Draco i Astorii, obiad z Albusem, herbatki na ganku, pożar. Wszystko to złudzenie. Myśl zaszczepiona sztucznie przez lekarzy w Mungu. W ciągu kilku tygodni stopniowo wszystko sobie przypominałam. Dzieciństwo, Hogwart, pierwsze miłości, w końcu wojnę. Płonące zgliszcza miejsc, które kochałam, rozrzucone po bruku trupy ludzi, których kochałam. Później była już tylko dźwięcząca cisza. Wtedy po raz pierwszy umarłam. 
      Nie czułam już niczego. Po prostu byłam. Noce z Harrym były puste, beznamiętne. Starał się mnie pocieszyć, ale ja zupełnie się w sobie zamknęłam i odcięłam od reszty. Popadłam w depresję. Ciąża miała mi – nam – pomóc, ale nawet charakterystyczne kopnięcia w brzuchu nie poruszyły mojego zamarłego serca. Poród Albusa był przełomową chwilą, niekoniecznie w dobrym znaczeniu. Silna depresja  i ból doprowadziły do tego rodzaju śpiączki, z której medycyna nie wybudzi. Problem leżał w psychice. Musiałam zapragnąć żyć. 
      Próbowali wielu rzeczy. Głównie poprzez fizyczne bodźce. Sądzili, że cierpienie lub przyjemność zdołają mnie przywrócić. Kładli przy moim łóżku płaczącego syna, sądząc, że matczyny instynkt każe mi go uspokoić. Ale ja go nie zdążyłam posiąść. A czas mijał. Schudłam, mizerniałam z dnia na dzień. Zaczęto tracić nadzieję. Prorok Codzienny huczał od plotek na temat mojej „choroby”. Największa sensacja od czasu wygrania z Voldemortem. Bo wtedy nagle wszelkie problemy jakby zniknęły. Pozostało budować świat od nowa.
         Niespodziewanie z pomocą przyszedł ktoś, kogo nigdy bym nie posądziła o jakiekolwiek dobre odruchy. Oczyszczony z zarzutów Draco Malfoy, rozwijający się psycholog, zaproponował niekonwencjonalną metodę. Magicznie zaszczepić myśl taką, bym wzięła ją za prawdziwą. Celem była dezorientacja, przy użyciu irracjonalności. Były Śmierciożerca stworzył nową Anglię, w niej mnie. Zagubioną, samotną, wystraszoną. Wykreował małżeństwo, piękny dom, którego zapach wciąż pamiętałam. Przywołał Albusa, jako niesfornego brzdąca. Wzniecił pożar. Wymusił na mnie emocje. Tak bardzo się bałam, tak bardzo bolało. Śmiech Dracona. Ah, jak parzyło. Smak herbaty. Dusiłam się. Przekomarzanie z Albusem. Rozmowy z Astorią. Ciepło promieni słonecznych. Chciałam żyć. I przeżyłam.
      Po siedmiu miesiącach bezruchu teraz najważniejsza była kuracja. Codzienne zabiegi, rozciągające zastygłe mięśnie, okłady rozgrzewające, gorzkie papki o nieznanej zawartości. Nie lubiłam nudnego, szpitalnego życia. Ale pokochałam na nowo życie. Doceniłam jego wartość. Harry odwiedzał mnie każdego dnia, opowiadając szczegóły z dorastania naszego syna. Uśmiechnęłam się na myśl, że mam do kogo wrócić. Hermiona czytała mi Historię Hogwartu, żeby przypomnieć o jego tajemnicach. Rodzice za każdym razem płakali ze szczęścia. Z Ronem już po kilku dniach zaczęłam się kłócić. Wyrzucał mi, jaka to byłam głupia i nieodpowiedzialna. Cholerny rudzielec. Parsknęłam. Coś mi to przypominało, czegoś jeszcze mi brakowało. Kogoś.
      Ostrożnie wstałam, ciągnąc za sobą kroplówkę. Poczłapałam niezdarnie do okna i szeroko je otworzyłam, tak jak to zwykłam robić we śnie. Tym cudownym śnie, przepełnionym zapachem kwiatu wiśni. Wydawało mi się, że rzeczywiście go poczułam. Z rozkoszą wystawiłam twarz, by jeszcze bardziej wchłonąć woń. Poczułam dłoń na ramieniu.
- Ginevro – Uśmiech Astorii był jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie widziałam. Kobieta promieniała. Mocno mnie uścisnęła, aż wypuściłam powietrze. To ona tak pachniała, przymknęłam oczy. Brunetka powoli się odsunęła – Świetnie wyglądasz – zmierzyła mnie. Wiedziałam, że ma na myśli po prostu „lepiej”. Moje policzki nabrały już nieco koloru, kości były mniej widoczne, włosy zaczynały lśnić.
- Dziękuję, ty również – uśmiechnęłyśmy się do siebie.
- Mnie nie przywitasz? – ironiczny głos Dracona stał się jego wizytówką. Szedł w naszą stronę z uśmieszkiem. Blondyn przyszedł pierwszy raz. Jego małżonka była przynajmniej raz w tygodniu, jeśli w pracy dali jej wolne. Malfoy nigdy z nią mnie nie odwiedził. Zdumiona patrzyłam na jego sylwetkę. Uratował mnie. Zawstydzona spuściłam wzrok i zaczęłam skubać szpitalną koszulę – Jak się rumienisz, twoje włosy wydają się być jeszcze bardziej rude – prychnął rozbawiony.
- Wcale się nie rumienię – wydukałam, zagryzając wargi.
- Oczywiście – znów się zaśmiał. Astoria skierowała się w stronę wyjścia.
- Poczekam na dole – pomachała mi na pożegnanie. Spojrzałam na nią spłoszona. Drzwi zatrzasnęły się. Nagle duża dłoń wylądowała na mojej głowie, poklepując ją pieszczotliwie. Ponownie dotarł do mnie ukochany zapach.
- Dobrze cię widzieć żywą, wiewiórko – przewróciłam oczami i zmarszczyłam brwi. Nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Sumienie wciąż nie dawało mi spokoju, ręce zaczęły mi się trząść i pocić. Nerwowo przestąpiłam z nogi na nogę. Draco zabrał dłoń i odwrócił się, również zamierzając wyjść. Nacisnął klamkę, pociągnął ją, przestąpił próg.
- Dziękuję – szepnęłam ze łzami w oczach. Mężczyzna nie odwrócił się. Nie usłyszał. Drzwi prawie się za nim zamknęły.
- Po prostu żyj – wyszedł, zabierając słodką woń. A ja byłam szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa.


Koniec 

 

Ta część króciutka, miała na celu jedynie wyjaśnienie niezamkniętych wątków - jak pisaliście w komentarzach. Mam wrażenie, że aż za krótka. Jest to moja pierwsza miniaturka, mam nadzieję, że nie wyszło najgorzej. Zajmę się teraz poprawą Bitwy Marzeń i stopniowo zacznę wstawiać. 
 

sobota, 20 lipca 2013

Miniaturka 1: Dziedzictwo wspomnien, czesc 1.


 
 Wciągnęłam zachłannie powietrze. Czułam się dziwnie, jakbym nie oddychała przez dłuższy czas albo wynurzyła się z wody po przepłynięciu kilku długości basenu. Obrzmiałe płuca, zaćmiony umysł. Coraz bardziej przeszkadzał mi ból oczu. Było jaśniej i jaśniej. Zaczynałam odczuwać coraz to nowsze bodźce. Przypomniałam sobie jak przełknąć ślinę. Jak poruszać poszczególnymi częściami ciała. Zasłoniłam twarz. Co to jest? Przejechałam opuszkiem po miękkiej partii. Usta. Wyżej nos. Są. Upragniony odpoczynek dla źrenic. Poczułam, że stoję. Ale na czym? Spróbowałam otworzyć oczy. Powieki ledwie drgnęły. Takie ciężkie, takie… obce. Jeszcze raz. Znów oślepiło mnie jaskrawe światło. Machinalnie przekręciłam głowę, poczułam ból zesztywniałej szyi. Wargi mi zadrżały. Chyba się skrzywiłam. Rozluźniłam mięśnie. W stopach pojawiły się „mrówki”. Z trudem poruszyłam nogami. Miałam wrażenie, że stoję od wielu godzin. Ale to niemożliwe, prawda? Chociaż, nie mam pojęcia, co robiłam ten dzień wcześniej. Wytężyłam umysł, przeszukując każdy zakamarek pamięci. Sprawdziłam jeszcze raz. Jakiś obraz mógł się przecież nadzwyczaj dobrze schować. Jednak nie było niczego. Dosłownie – pustka. Żadnego wspomnienia z dzieciństwa, szkoły, dorastania. Nie pamiętałam rodziny. Rodzina. Czy ją mam? Czy chociaż oni pamiętają o mnie. Może się dowiem, jeśli otworzę oczy? Ponowiłam próbę. Światło już mnie nie odrzucało. Obraz nabierał ostrości. Zorientowałam się, że dłoń nadal mam przy twarzy. Opuściłam ją. Przy głowie odczułam dziwne drgania. Ręka znów powędrowała do góry. Szum. Nie, to głosy - ludzkie głosy. Mózg zaczął przetwarzać to, co widziało oko. Mijały mnie tłumy osób ubranych w dziwne, długie szaty. Niektórzy spoglądali pytająco. Dlaczego tak na mnie patrzą? Postawiłam niepewny krok do przodu. Kolana mi zadrżały. Jeszcze jeden, kolejne. Z każdym coraz pewniej. Po obu stronach ulicy stały stragany i budki, grupy przechodniów utrudniały przemieszczanie. Co chwilę trącałam kogoś, inni mnie. Wyglądało to na jakiś rynek. Ktoś mocno chwycił mnie za łokieć. Dziecięca buzia prosiła o jedzenie. A sama nie pamiętałam żadnego smaku. Zażenowana poszłam dalej. Znów wpadłam na obcego. Chciałam przeprosić, zapomniałam jak użyć głosu. Przeraziło mnie to. Panika zaczęła płynąć przez żyły do serca, obejmując ciało, dotarła do mózgu. Kolana znów zadrżały. Nie wiedziałam, dokąd idę. Kolejny raz kogoś uderzyłam. Poczułam ucisk na nadgarstku. Spojrzałam na źródło bólu. Duża, poznaczona bliznami ręka zaciskała się na moim przegubie. Odwróciłam się. Proporcjonalna wielkością głowa pochylała się nade mną. Złośliwy uśmiech był tak samo nieprzyjemny jak wzrok. Chciałam krzyknąć, wydusić z siebie cokolwiek. Potrafiłam jedynie patrzeć.
- Kultura wymaga przeprosin – niski, chrapliwy głos wywołał u mnie obrzydzenie. Kilka mokrych kropel wylądowało na mojej twarzy. Już nie tyle co brak umiejętności, ale sam strach uniemożliwił mi odezwanie się. Serce łomotało jak u gonionego królika. Chwyt rosłego mężczyzny odciął dopływ krwi u prawej ręki. Podszedł do nas równie barczysty mężczyzna, co jego – jak przypuszczam – znajomy.
- A może rybeńka nie zna zasad? – Zarechotał. Było mi słabo i gorąco. Pomijając określenie. Nie wiedziałam, jak wybrnąć z tej niebezpiecznej sytuacji. Kilku gapiów przystanęło na chwilę, żaden nie kwapił się, aby mi pomóc. Błagalnie spojrzałam na każdego z osobna. Silne szarpnięcie za włosy przywróciło moją uwagę do mężczyzn. Szczerbate uśmiechy wyrażały pogardę. Poczułam dziwną wilgoć w oczach. Obraz rozmył się. Łzy? Dawno tego nie doświadczyłam. Tak mi się zdaje. Palce boleśniej zacisnęły się na moich pasmach. Spięte mięśnie, kierowane impulsem mózgu, podjęły samodzielny ruch. Zgięty łokieć z całej siły wbił się w tłusty brzuch. Nieznajomy zawył i wypuścił mnie.  Zaklął siarczyście i wyciągnął zza pasa patyk. Patyk? Dopiero teraz zauważyłam, że obaj takie mają. Przerażona cofnęłam się. Czyżby chcieli mnie zadźgać kawałkami drewna? A może wydłubią mi tym oczy?
- Chodź tu, rybeńko. Długo nie poboli – tego się najbardziej obawiałam. Chciałam uciec, może nawet dałabym radę umknąć im w tłumie.
- Chyba głucha nie jesteś, wyjmuj różdżkę. Nie lubię zabijać bez godnej walki – drugi typ podjął grę. Różdżkę? Przeraziłam się jeszcze bardziej. To mogli być psychopaci. Ludzie nieobliczalni. I takim niepozornym patyczkiem mogli mnie faktycznie zatłuc. Byli drapieżnikami, ja zwierzyną. Cywile nie pomogą, też by dostali. Nie miałam im tego za złe. Rozmyślanie przerwał mi silny ból dolnej partii pleców. Poczułam ciepłą ciecz płynącą powoli ku dołowi. Krew? Krew. Tego zapachu nie pomyli się z żadnym innym. Zimny dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie. Dlaczego nikt im nie przeszkodzi? Czy ludzie są aż takimi tchórzami? Moje myślenie pod wpływem bólu zaczęło się zmieniać. Gdzie policja, gdzie ktokolwiek…
      Zobaczyłam lecącą w moją stronę iskrę. Spanikowałam. Czyżby postanowili rzucać we mnie palącymi się patykami? Gwałtownie się obróciłam, zamierzając uciec. Nie postawiłam nawet kroku, powstrzymała mnie „różdżka” wymierzona w moje serce. Chcą mnie zabić? Pokręciłam głową. Absurd. Chcą się zabawić i nastraszyć mnie. Typowi chuligani. Z nietypową bronią.
      Mężczyzna zamachnął się. Zacisnęłam powieki w oczekiwaniu. Uderzenie nie nadchodziło. Wzdrygnęłam się. Powoli otworzyłam oczy. Bordowy. Piękny kolor. Kolor krwi. Kolor życia. I kolor śmierci. Zniżyłam wzrok. Wypolerowane buty, eleganckie spodnie, wyżej skórzany pasek, dalej bordowa koszula. Mój umysł był jeszcze przyćmiony. Nie potrafiłam spojrzeć przybyłemu w twarz. Wstydziłam się. Nieznajomy trzymał grubasa za ramię. Zamarłam, kiedy znów poczułam dotyk na plecach. Pierwszy krzyknął, wyrwał rękę i zaczął ją sobie rozmasowywać. Nie chciałam stać i patrzeć, jak blondyn mnie ratuje. Ale kim ja byłam w starciu ze śmierdzącym kulturysto-podobnym facetem. Nawet próba ponownego wbicia łokcia między jego żebra była tak nieudolna, że najpewniej myślał, że chcę się odepchnąć. W nagrodę dostałam dziwnym promieniem, od którego zakręciło mi się w głowie. To był cud, że po tylu wrażeniach byłam jeszcze w stanie stać i komentować w myślach przebieg zdarzeń. Jak widać, zanim się „obudziłam” w tym dziwnym miejscu, długo trenowałam równowagę.
      Jasnowłosy odparł atak. Zalewie kilkoma szybkimi ruchami ręki  wytrącił mężczyźnie „broń”. Ze złością w oczach cofnął się i odbiegł, pozostawiając kompana. Poczułam ruch z tyłu powietrza. Drugi także się poddał.
- Nie powinieneś nam przeszkadzać – rosły mężczyzna splunął na ziemię.
- Gardzę takimi pomiotami jak ty -głos miał ostry i zdecydowany.
- Zabawne, że byłeś jednym z nas – bandyta odszedł wolno, pogwizdując.
Przerażona nie poruszyłam się. Chuligan uciekł, a blondyn odwrócił się do mnie. Wyglądał na nieco ponad dwadzieścia lat.  Średniego wzrostu, dobrze zbudowany, acz szczupły. Łagodna linia podbródka, prosty nos. Szare oczy, które jeszcze przed chwilą patrzyły ze złością, teraz złagodniały. Chciałam mu podziękować, ale bałam się, że nadal nie dam rady wydusić z siebie słowa. Z drugiej strony, być może uratował mi życie. Pomimo wszystko, warto było spróbować.
- Eee – zająknęłam się – mmm – to już było żenujące. Nabrałam powietrza – Chciałam naprawdę podziękować za pomoc – powiedziałam to szybko. Za szybko. Pewnie nawet nie zrozumiał. Spuściłam wzrok.
- Nie ma sprawy! – Podrapał się z tyłu głowy i uśmiechnął szeroko. Ten głos był tak inny od poprzedniego tonu. Beztroski i serdeczny – Ginevro, musimy opatrzeć twoje plecy. Zaprowadzę cię do znajomej – Kiedy emocje opadły, uciążliwe pieczenie dało się we znaki. Nie na tym się jednak teraz skupiłam. Magiczne słowo wciąż dźwięczało mi w uszach. Czy ten mężczyzna mnie zna? Czy to jakieś tutejsze określenie kobiety. Bałam się o to zapytać.
      Nie szliśmy długo, zaledwie po kilku przecznicach dotarliśmy do niedużego, starego domu.  Wszystkie budynki tutaj tak wyglądały. Tradycyjne wnętrze zachwyciło mnie. Nie było przepychu, wręcz przeciwnie, pomieszczenie było urządzone w stylu klasycznym. Jednocześnie miało się wrażenie obecności jakiejś dobrej energii i harmonii. Cały dom przepełniony był delikatnym, nieznanym mi zapachem. Dziewczyna opatrująca mnie chyba zauważyła moje upojenie.
- To kwiat wiśni – uśmiechnęłyśmy się do siebie. Syknęłam, kiedy rana zapiekła – Już prawie skończyłam. I gotowe – oplotła mi tułów bandażem. Do pokoju wszedł blondyn.
- Lepiej, rudzielcu? – zapytał z ironicznym uśmiechem, jakiego wcześniej u niego nie dostrzegłam.
- Znacznie – oboje mieli już wyjść – Chciałabym o coś zapytać – zatrzymali się. Zaczęłam nerwowo skubać paznokcie – co to za miejsce?
- Dom Astorii – to zapewne imię kobiety. Jednak nie to miałam na myśli. Odgarnęłam z twarzy niesforne kosmyki. Jakiego były koloru? Nazwał mnie rudzielcem. Może to taka forma żartu tutaj?
- Tak, ale… - zawahałam się – Jakie to miasto? – przyjaciele spojrzeli na siebie zdziwieni. Kim ja jestem…
- Pomożemy Ci, Ginny.

       Przy narodzinach każdy otrzymuje imię. Nawet bezdomni jakieś przybierają. Słowo to jest bardzo osobiste. W starożytności wierzono, że każde coś oznacza: charakter, usposobienie, przyszłość. Imię jest wizytówką. Znakiem istnienia. Dlaczego więc ja swojego nie pamiętam? Dlaczego nic o sobie nie wiem.
   Anglia jest pięknym krajem. Niesamowita kultura, fascynujące obyczaje, ale i krwawa historia. Wyspa wyjątkowa. Tylko co ja tu robię?
    Byłam teraz niczym mała, zagubiona dziewczynka. Bez wspomnień, bez marzeń.
    Mieszkańcy domu Astorii to dobrzy ludzie. Sama właścicielka, mając zaledwie lat dwadzieścia, dbała o budynek i wyżywiała lokatorów. Jeden z nich, nieznajomy blondyn o niebanalnym imieniu – Draco. Choć jak do tej pory poznałam niewiele osób, to wydaje mi się ono co najmniej dziwne. Oczywiście łatwo było odczytać moją opinię z krzywego spojrzenia. Chłopak chwilę się dąsał, ale odpuścił. Lubiłam go, dopiero poznanego faceta. Za rzadko spotykaną beztroskę.
      Sądziłam, że ze mnie żartują, jednak kiedy poprosiłam o włączenie radia, nie mieli pojęcia, o czym mówię. Dla pewności zapytałam jeszcze kilka przypadkowych osób – ci, co zrozumieli, odpowiedzieli tak, jak moi towarzysze. To mugolskie. Czarodzieje nie używają tego, co mugole. Zbiorowe prima aprilis.
- Dziękuję – brunetka podała mi kubek z gorącą herbatą. Jej ziołowy zapach dziwnie przytępiał zmysły, ale po kilku łykach przyzwyczaiłam się.
       Wykluczyłam sen. Obudziłabym się już przy spotkaniu z mężczyznami. Musiałam więc po prostu uwierzyć.  Wiedziałam, że para czekała na wyjaśnienia z mojej strony, o nic nie pytali, a ja się nie spieszyłam.
       Był środek lata, temperatura powietrza nie do zniesienia. Ludzie siedzieli w domach, zasłaniali okna, uciekali przed słońcem. Westchnęłam.
- Wszystko w porządku? – przenikliwe spojrzenie szarych oczu krępowało mnie. Westchnęłam - nie było w porządku. Bałam się. Może tego nie okazywałam, przed sobą też nie chciałam się przyznać, ale bałam się. Bez wspomnień, bez marzeń. Zagubiona dziewczynka. Pozostało mi więc cieszyć się obecnością tej dwójki dziwnych osób, którzy być może coś o mnie wiedzieli.
       Minął już drugi dzień od mojego „przebudzenia”. Krótkie życie w tym miejscu przepełniała monotonność. Nie mam pojęcia, co lubię, co potrafię. Bałam się sprawdzić i zawieść. O nic nie pytałam.
       Otworzyłam okno na oścież i zaciągnęłam się gorącym powietrzem.
- Draco niedługo wróci z pracy, więc będziemy mogły pojechać na obiad – odwróciłam się do Astorii i uśmiechnęłam. Brunetce nie przeszkadzało, że moja pomoc przy jakimkolwiek gotowaniu polegała na przyglądaniu się jej pracy. Kobieta była niezaprzeczalnie piękna. Długie pasma loków zgrabnie opadały na jej delikatne ramiona. Ciemna oprawa oczu nadawała im charakteru. Wąskie usta u niej nie były wadą. Wysokie kości policzkowe, zaostrzony podbródek. Wyglądała niczym arystokratka. Tak też się zachowywała. Z jednej strony poważna i wyniosła, w rzeczywistości kobieta o złotym sercu.                         
       Szliśmy właśnie na obiad do pobliskiej restauracji. Tego dnia Astoria postanowiła zrobić sobie wolne od pracy. Nie rozumiałam, dlaczego nie zagoniła blondyna do kuchni. Jak by się nad tym zastanowić, pewnie obawiała  się zatrucia. Z pewnością. Po drodze spotkaliśmy małego chłopca – Albusa, syna ich przyjaciela, Harrego. Dzieciak często - codziennie - odwiedzał Dracona. Podobno mężczyzna kiedyś go uratował. Bezczelny, mały, irytujący gówniarz. Utwierdziły mnie w tym późniejsze wydarzenia.
      Zajęliśmy miejsce przy wolnym stoliku złożyliśmy zamówienia. Oczywiście ten pasożyt przylazł za nami. Ah, jak mógłby siedzieć spokojnie? Komentował każde moje słowo. Każde!
- Hej, brzydulo, oddaj mi twoją porcję, głodny jestem - zacisnęłam zęby. Nie dam się sprowokować, nie dam.
- Skąd wiesz, czy nie jest zatrute? - Zniżyłam głos. Chłopak podrapał się po głowie.
- Nie jadłabyś tego - powiedział z przekonaniem w głosie.
- Spróbuj, robalu - spojrzałam na niego tak przerażającym wzrokiem, na jaki tylko było mnie stać.
- Wiedźma! Ruda wiedźma! - Zaczął się wydzierać, na co para zachichotała. Pochyliłam się w jego stronę. Zaraz nie wytrzymam. Jeszcze chwilę – Wieeedźmaaaa!
- A masz, knypku! - Pięścią uderzyłam go w czubek głowy. Muszę przyznać, że poprawiło mi to humor. Astoria obejrzała jego ,,obrażenia" i uśmiechnęła się do siebie. Mały koczkodan nachylił się do Dracona.
- Niedługo będzie tak gruba jak ta ryba - zaczęli chichotać.
- Ale nie będzie wyglądać tak apetycznie – dodał blondyn. W ciągu tych 48 godzin zdążył pokazać rogi. Przy każdej nadarzającej się okazji komentował mój płomienny – jak zdążyłam już w lustrze zauważyć – kolor włosów.
- Ja to słyszę - wycedziłam, na co wszyscy wybuchnęli śmiechem. Mnie nie było tak wesoło.
- Lepiej przeproś, Albusie, bo twoje życie zamieni się w piekło - nawet ty, Astorio, pomyślałam załamana.
- Nie będę przepraszać takiej starej ropuchy! - Przegiął. Znów bym go uderzyła, ale wyprzedził mnie Draco.
- Jestem w jej wieku, głupku! – zabawnie zmarszczył brwi.
- Dziadek – dziecko zabawnie przeciągnęło sylaby i  wystawiło język. Zdumiona spojrzałam na mężczyznę. Skąd wiedział, ile ja mam lat. Serce znów zaczęło szaleć. Nabrałam podejrzeń do tej ładnie wyglądającej pary. Skupiłam się na posiłku. Zaraz. Gdzie moja ryba? Zagotowało się we mnie.
- Chłopcze - syknęłam - Gdzie moja ryba – powtórzyłam pytanie na głos. Mały spojrzał na mnie zdziwiony. Udaje, że nie wie, o czym mówię, tak? Zaraz mu przypomnę. Poczułam dłoń na ramieniu.
- To chyba jego sprawka - Draco wskazał na burego kota siedzącego na oknie, oblizującego się. Sierściuch myślał, że ominie go kara? Chwyciłam solniczkę i rzuciłam. Niestety, przeleciała kilkanaście centymetrów od zwierzaka.
- Cholerny wypłosz - mruknęłam zrezygnowana. I głodna.
- Proszę - chłopak podsunął mi talerz z połową ryby - Spokojnie, później kupię coś, jeśli zgłodnieję. Z wdzięcznością przyjęłam posiłek. – Zauważyliście, że ten kot miał włosy jak nasza Ginevra? – Dracon uśmiechnął się z satysfakcją. Zarumieniłam się gniewnie. Druga solniczka poszła w ruch.
    Wychyliłam twarz przez okno. Delikatny zapach kwiatu wiśni otoczył mnie mgiełką. Przymknęłam oczy, rozkoszując się chwilą. Blondyn poszedł z przyjaciółmi o równie trudnych do zapamiętania imionach na spacer.
       Skrzywiłam się na wspomnienie wczorajszego dnia. Odważyłam się zapytać o moje wątpliwości. Małżeństwo dawno zorientowało się, że nic nie pamiętałam. Z niezrozumiałych dla mnie powodów, nie chcieli wyjaśnić dokładnych przyczyn ich milczenia. Nazywałam się Ginevra Molly Weasley. Byłam absolwentką Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Przeżyłam wojnę, tracąc wielu bliskich mi ludzi. Rodzinę, przyjaciół. To są fakty, które mi powiedziano. Wciąż nic nie pamiętałam, a osoba, która mogłaby stworzyć dla mnie miksturę, nie żyła od dwóch lat. Para nie miałam pojęcia, jak znalazłam się w mieście. Nie widzieli mnie od miesięcy. Nie chcieli mnie stresować, ujawniając, że mnie dobrze znają.
      Coś mi przeleciało nad głową, brutalnie przywracając do rzeczywistości. Szybko obróciłam się w kierunku, gdzie przedmiot powinien wylądować. Nietrudno było nie zauważyć dużego płomienia, obejmującego coraz większą część ściany. Ze względu na drewnianą konstrukcję budynku, języki ognia z łatwością pożerały dom. Ktoś rzucił zaklęcie podpalające. Mogłam uciec przez okno. Pobiec po pomoc. Na pewno ją uratują. Przełożyłam jedną nogę przez framugę i już prawie dotknęłam stopą ziemi. Nie. Nie zdążą jej wyciągnąć.
       Serce waliło mi jak oszalałe. Byłam rozdarta pomiędzy chęcią uratowania się, a obowiązkiem bycia człowiekiem. Bo to zwierzę działa instynktownie. Ale nie chciałam spłonąć żywcem. Usłyszałam krzyk brunetki. Pewnie dym już się do niej przedarł. Czas gonił. Zacisnęłam zęby, aż zgrzytnęły. Przez okno zauważyłam zbierającą się grupkę gapiów w czarnych szatach. Musiałam wierzyć, że nas wyciągną. Nie myśląc dłużej, pobiegłam przez zadymiony korytarz, zakrywając usta rękawem. Zawołałam Astorię. Nie usłyszałam odpowiedzi. Wbiegłam do jej pokoju i od razu tego pożałowałam. Płomień buchnął na mnie, parząc odkrytą skórę i przypalając ubranie. Uciekłam z pomieszczenia, strzepując żar. Ostatnią możliwością była jadalnia. Resztę objęła czerwień. Zawołałam brunetkę jeszcze raz.
- Tu jestem - usłyszałam z kąta cichy głos.
       Podbiegłam do niej. Siedziała skulona przy ścianie, której nie trawił jeszcze ogień. Oddychało się coraz ciężej, nie chciałyśmy już nic mówić. Skinieniem głowy pokazałam jej, żeby została w takiej pozycji. Na nasze nieszczęście tutaj nie było okien, a drogę ucieczki odciął nam skwierczący oddech ognia. Byłyśmy w pułapce. Myśl. Rozejrzałam się przerażona. Jedynym miejscem bez płomieni była ta ściana, przy której siedziałyśmy. Ściana. Gwałtownie się podniosłam i zaczęłam w nią z całej siły kopać. Astoria, domyśliwszy się, co robię, dołączyła. Już prawie czułam na plecach języki ognia. Pragnęły nas, z pewnością. Z jeszcze większą determinacją uderzałam. Proszę, niech się złamie, błagam. Usłyszałam trzask i poczułam jak noga wbija mi się w deski. Wyrwałam ją i kopnęłam obok, tak, aby odpadła kolejna część. Ze łzami w oczach uśmiechnęłyśmy się do siebie. Teraz obie nasze głowy wyglądały z dziury, wołając o pomoc. Kilka osób podbiegło i próbowało różdżką wycinać fragmenty. Za wolno. Ogień dotknął mojej nogi. Krzyknęłam z bólu. Brunetka płakała, jej sukienkę objął płomień. Chciałam to ugasić rękawem, naprawdę próbowałam, ale ból przypomniał mi o swoim ciele. Również zaczęłam płakać. Krzyczałam, ale pewnie i tak nie rozumieli moich słów. Teraz widziałam tylko pomarańczowy ocean. Boże, to boli. Boże, jeśli istniejesz, wydostań nas. Ale Bóg nie przyszedł, a ja już nie mogłam wytrzymać agonii. Od wrzasku bolało gardło. Kurczowo chwyciłam się życia. Nie chciałam umierać. Nie słyszałam już płaczu kobiety. Zdołałam spojrzeć na jej twarz, czarną od dymu. Zwęglone włosy jeszcze się żarzyły. Czy moje też tak wyglądały? Dziura w ścianie nade mną powiększała się. Ludzie coś mówili. Nie słyszałam, już nie czułam. Nie chciałam umierać. Ale umarłam.

Koniec części pierwszej.


Tekst zostanie poddany jeszcze wielokrotnemu sprawdzeniu przez kilka osób, proszę jednak o wskazanie różnorakich błędów.

Let's go back to the start...

   Ile to już razy poprawiałam, zmieniałam, zaczynałam od początku? Te trzy lata temu, kiedy rozpoczęłam Bitwę Marzeń, pomysł wydawał się sensowny - teraz denny. W skrócie mówiąc, Moi Drodzy, historię Panny Riddle piszę jeszcze raz. Oczywiście zmienię po prostu tę historię, zarys pozostanie. Pewnie wybiorę inne imię. Trzynastoletniej dziewczynce bardzo podobało się nadanie bohaterce swojego.
   Pojawią się tu także inne opowiadania oraz miniaturki. Zdecydowałam, że zbiorę to wszystko na tym jednym blogu.
   Nie przeciągając już, zabieram się do pracy. Do napisania!
Pozdrawiam i życzę słonecznych dni,
Cavalla