Wciągnęłam zachłannie powietrze. Czułam się
dziwnie, jakbym nie oddychała przez dłuższy czas albo wynurzyła się z wody po
przepłynięciu kilku długości basenu. Obrzmiałe płuca, zaćmiony umysł. Coraz
bardziej przeszkadzał mi ból oczu. Było jaśniej i jaśniej. Zaczynałam odczuwać
coraz to nowsze bodźce. Przypomniałam sobie jak przełknąć ślinę. Jak poruszać
poszczególnymi częściami ciała. Zasłoniłam twarz. Co to jest? Przejechałam
opuszkiem po miękkiej partii. Usta. Wyżej nos. Są. Upragniony odpoczynek dla
źrenic. Poczułam, że stoję. Ale na czym? Spróbowałam otworzyć oczy. Powieki
ledwie drgnęły. Takie ciężkie, takie… obce. Jeszcze raz. Znów oślepiło mnie
jaskrawe światło. Machinalnie przekręciłam głowę, poczułam ból zesztywniałej
szyi. Wargi mi zadrżały. Chyba się skrzywiłam. Rozluźniłam mięśnie. W stopach
pojawiły się „mrówki”. Z trudem poruszyłam nogami. Miałam wrażenie, że stoję od
wielu godzin. Ale to niemożliwe, prawda? Chociaż, nie mam pojęcia, co robiłam
ten dzień wcześniej. Wytężyłam umysł, przeszukując każdy zakamarek pamięci.
Sprawdziłam jeszcze raz. Jakiś obraz mógł się przecież nadzwyczaj dobrze
schować. Jednak nie było niczego. Dosłownie – pustka. Żadnego wspomnienia z
dzieciństwa, szkoły, dorastania. Nie pamiętałam rodziny. Rodzina. Czy ją mam? Czy
chociaż oni pamiętają o mnie. Może się dowiem, jeśli otworzę oczy? Ponowiłam
próbę. Światło już mnie nie odrzucało. Obraz nabierał ostrości. Zorientowałam
się, że dłoń nadal mam przy twarzy. Opuściłam ją. Przy głowie odczułam dziwne
drgania. Ręka znów powędrowała do góry. Szum. Nie, to głosy - ludzkie głosy. Mózg
zaczął przetwarzać to, co widziało oko. Mijały mnie tłumy osób ubranych w dziwne,
długie szaty. Niektórzy spoglądali pytająco. Dlaczego tak na mnie patrzą?
Postawiłam niepewny krok do przodu. Kolana mi zadrżały. Jeszcze jeden, kolejne.
Z każdym coraz pewniej. Po obu stronach ulicy stały stragany i budki, grupy przechodniów
utrudniały przemieszczanie. Co chwilę trącałam kogoś, inni mnie. Wyglądało to
na jakiś rynek. Ktoś mocno chwycił mnie za łokieć. Dziecięca buzia prosiła o
jedzenie. A sama nie pamiętałam żadnego smaku. Zażenowana poszłam dalej. Znów
wpadłam na obcego. Chciałam przeprosić, zapomniałam jak użyć głosu. Przeraziło
mnie to. Panika zaczęła płynąć przez żyły do serca, obejmując ciało, dotarła do
mózgu. Kolana znów zadrżały. Nie wiedziałam, dokąd idę. Kolejny raz kogoś
uderzyłam. Poczułam ucisk na nadgarstku. Spojrzałam na źródło bólu. Duża,
poznaczona bliznami ręka zaciskała się na moim przegubie. Odwróciłam się.
Proporcjonalna wielkością głowa pochylała się nade mną. Złośliwy uśmiech był
tak samo nieprzyjemny jak wzrok. Chciałam krzyknąć, wydusić z siebie cokolwiek.
Potrafiłam jedynie patrzeć.
- Kultura wymaga przeprosin – niski, chrapliwy głos wywołał u mnie obrzydzenie.
Kilka mokrych kropel wylądowało na mojej twarzy. Już nie tyle co brak
umiejętności, ale sam strach uniemożliwił mi odezwanie się. Serce łomotało jak
u gonionego królika. Chwyt rosłego mężczyzny odciął dopływ krwi u prawej ręki.
Podszedł do nas równie barczysty mężczyzna, co jego – jak przypuszczam –
znajomy.
- A może rybeńka nie zna zasad? – Zarechotał. Było mi słabo i gorąco. Pomijając
określenie. Nie wiedziałam, jak wybrnąć z tej niebezpiecznej sytuacji. Kilku
gapiów przystanęło na chwilę, żaden nie kwapił się, aby mi pomóc. Błagalnie
spojrzałam na każdego z osobna. Silne szarpnięcie za włosy przywróciło moją
uwagę do mężczyzn. Szczerbate uśmiechy wyrażały pogardę. Poczułam dziwną wilgoć
w oczach. Obraz rozmył się. Łzy? Dawno tego nie doświadczyłam. Tak mi się
zdaje. Palce boleśniej zacisnęły się na moich pasmach. Spięte mięśnie,
kierowane impulsem mózgu, podjęły samodzielny ruch. Zgięty łokieć z całej siły
wbił się w tłusty brzuch. Nieznajomy zawył i wypuścił mnie. Zaklął
siarczyście i wyciągnął zza pasa patyk. Patyk? Dopiero teraz zauważyłam, że
obaj takie mają. Przerażona cofnęłam się. Czyżby chcieli mnie zadźgać kawałkami
drewna? A może wydłubią mi tym oczy?
- Chodź tu, rybeńko. Długo nie poboli – tego się najbardziej obawiałam.
Chciałam uciec, może nawet dałabym radę umknąć im w tłumie.
- Chyba głucha nie jesteś, wyjmuj różdżkę. Nie lubię zabijać bez godnej walki –
drugi typ podjął grę. Różdżkę? Przeraziłam się jeszcze bardziej. To mogli być
psychopaci. Ludzie nieobliczalni. I takim niepozornym patyczkiem mogli mnie
faktycznie zatłuc. Byli drapieżnikami, ja zwierzyną. Cywile nie pomogą, też by
dostali. Nie miałam im tego za złe. Rozmyślanie przerwał mi silny ból dolnej
partii pleców. Poczułam ciepłą ciecz płynącą powoli ku dołowi. Krew? Krew. Tego
zapachu nie pomyli się z żadnym innym. Zimny dreszcz przebiegł mi po
kręgosłupie. Dlaczego nikt im nie przeszkodzi? Czy ludzie są aż takimi
tchórzami? Moje myślenie pod wpływem bólu zaczęło się zmieniać. Gdzie policja,
gdzie ktokolwiek…
Zobaczyłam lecącą w moją stronę iskrę. Spanikowałam. Czyżby
postanowili rzucać we mnie palącymi się patykami? Gwałtownie się obróciłam,
zamierzając uciec. Nie postawiłam nawet kroku, powstrzymała mnie „różdżka”
wymierzona w moje serce. Chcą mnie zabić? Pokręciłam głową. Absurd. Chcą się
zabawić i nastraszyć mnie. Typowi chuligani. Z nietypową bronią.
Mężczyzna zamachnął się.
Zacisnęłam powieki w oczekiwaniu. Uderzenie nie nadchodziło. Wzdrygnęłam się.
Powoli otworzyłam oczy. Bordowy. Piękny kolor. Kolor krwi. Kolor życia. I kolor
śmierci. Zniżyłam wzrok. Wypolerowane buty, eleganckie spodnie, wyżej skórzany
pasek, dalej bordowa koszula. Mój umysł był jeszcze przyćmiony. Nie potrafiłam spojrzeć
przybyłemu w twarz. Wstydziłam się. Nieznajomy trzymał grubasa za ramię.
Zamarłam, kiedy znów poczułam dotyk na plecach. Pierwszy krzyknął, wyrwał rękę
i zaczął ją sobie rozmasowywać. Nie chciałam stać i patrzeć, jak blondyn mnie
ratuje. Ale kim ja byłam w starciu ze śmierdzącym kulturysto-podobnym facetem.
Nawet próba ponownego wbicia łokcia między jego żebra była tak nieudolna, że
najpewniej myślał, że chcę się odepchnąć. W nagrodę dostałam dziwnym
promieniem, od którego zakręciło mi się w głowie. To był cud, że po tylu
wrażeniach byłam jeszcze w stanie stać i komentować w myślach przebieg
zdarzeń. Jak widać, zanim się „obudziłam” w tym dziwnym miejscu, długo
trenowałam równowagę.
Jasnowłosy odparł atak. Zalewie kilkoma szybkimi ruchami ręki
wytrącił mężczyźnie „broń”. Ze złością w
oczach cofnął się i odbiegł, pozostawiając kompana. Poczułam ruch z tyłu
powietrza. Drugi także się poddał.
- Nie powinieneś nam przeszkadzać – rosły mężczyzna splunął na
ziemię.
- Gardzę takimi pomiotami jak ty -głos miał ostry i zdecydowany.
- Zabawne, że byłeś jednym z nas – bandyta odszedł wolno,
pogwizdując.
Przerażona nie poruszyłam się. Chuligan uciekł, a blondyn
odwrócił się do mnie. Wyglądał na nieco ponad dwadzieścia lat. Średniego
wzrostu, dobrze zbudowany, acz szczupły. Łagodna linia podbródka, prosty nos. Szare
oczy, które jeszcze przed chwilą patrzyły ze złością, teraz złagodniały. Chciałam
mu podziękować, ale bałam się, że nadal nie dam rady wydusić z siebie słowa. Z
drugiej strony, być może uratował mi życie. Pomimo wszystko, warto było spróbować.
- Eee – zająknęłam się – mmm – to już było żenujące. Nabrałam powietrza –
Chciałam naprawdę podziękować za pomoc – powiedziałam to szybko. Za szybko.
Pewnie nawet nie zrozumiał. Spuściłam wzrok.
- Nie ma sprawy! – Podrapał się z tyłu głowy i uśmiechnął szeroko. Ten głos był
tak inny od poprzedniego tonu. Beztroski i serdeczny – Ginevro, musimy opatrzeć
twoje plecy. Zaprowadzę cię do znajomej – Kiedy emocje opadły, uciążliwe pieczenie
dało się we znaki. Nie na tym się jednak teraz skupiłam. Magiczne słowo wciąż dźwięczało
mi w uszach. Czy ten mężczyzna mnie zna? Czy to jakieś tutejsze określenie
kobiety. Bałam się o to zapytać.
Nie szliśmy długo, zaledwie po kilku przecznicach dotarliśmy
do niedużego, starego domu. Wszystkie budynki tutaj tak wyglądały.
Tradycyjne wnętrze zachwyciło mnie. Nie było przepychu, wręcz przeciwnie,
pomieszczenie było urządzone w stylu klasycznym. Jednocześnie miało się
wrażenie obecności jakiejś dobrej energii i harmonii. Cały dom przepełniony był
delikatnym, nieznanym mi zapachem. Dziewczyna opatrująca mnie chyba zauważyła
moje upojenie.
- To kwiat wiśni – uśmiechnęłyśmy się do siebie.
Syknęłam, kiedy rana zapiekła – Już prawie skończyłam. I gotowe – oplotła mi
tułów bandażem. Do pokoju wszedł blondyn.
- Lepiej, rudzielcu? – zapytał z ironicznym
uśmiechem, jakiego wcześniej u niego nie dostrzegłam.
- Znacznie – oboje mieli już wyjść – Chciałabym o coś zapytać – zatrzymali się.
Zaczęłam nerwowo skubać paznokcie – co to za miejsce?
- Dom Astorii – to zapewne imię kobiety. Jednak nie to miałam na myśli.
Odgarnęłam z twarzy niesforne kosmyki. Jakiego były koloru? Nazwał mnie
rudzielcem. Może to taka forma żartu tutaj?
- Tak, ale… - zawahałam się – Jakie to miasto? – przyjaciele spojrzeli na siebie
zdziwieni. Kim ja jestem…
- Pomożemy Ci, Ginny.
Przy narodzinach każdy otrzymuje imię. Nawet
bezdomni jakieś przybierają. Słowo to jest bardzo osobiste. W starożytności
wierzono, że każde coś oznacza: charakter, usposobienie, przyszłość. Imię jest
wizytówką. Znakiem istnienia. Dlaczego więc ja swojego nie pamiętam? Dlaczego
nic o sobie nie wiem.
Anglia jest pięknym krajem. Niesamowita kultura, fascynujące
obyczaje, ale i krwawa historia. Wyspa wyjątkowa. Tylko co ja tu robię?
Byłam teraz niczym mała, zagubiona dziewczynka. Bez
wspomnień, bez marzeń.
Mieszkańcy domu Astorii to dobrzy ludzie. Sama właścicielka,
mając zaledwie lat dwadzieścia, dbała o budynek i wyżywiała lokatorów. Jeden z
nich, nieznajomy blondyn o niebanalnym imieniu – Draco. Choć jak do tej pory
poznałam niewiele osób, to wydaje mi się ono co najmniej dziwne. Oczywiście
łatwo było odczytać moją opinię z krzywego spojrzenia. Chłopak chwilę się
dąsał, ale odpuścił. Lubiłam go, dopiero poznanego faceta. Za rzadko spotykaną
beztroskę.
Sądziłam, że ze mnie żartują, jednak kiedy
poprosiłam o włączenie radia, nie mieli pojęcia, o czym mówię. Dla pewności
zapytałam jeszcze kilka przypadkowych osób – ci, co zrozumieli, odpowiedzieli
tak, jak moi towarzysze. To mugolskie. Czarodzieje nie używają tego, co mugole.
Zbiorowe prima aprilis.
- Dziękuję – brunetka podała mi kubek z gorącą herbatą. Jej ziołowy zapach
dziwnie przytępiał zmysły, ale po kilku łykach przyzwyczaiłam się.
Wykluczyłam sen. Obudziłabym się już przy spotkaniu z
mężczyznami. Musiałam więc po prostu uwierzyć. Wiedziałam, że para czekała na wyjaśnienia z
mojej strony, o nic nie pytali, a ja się nie spieszyłam.
Był środek lata, temperatura powietrza nie do zniesienia.
Ludzie siedzieli w domach, zasłaniali okna, uciekali przed słońcem.
Westchnęłam.
- Wszystko w porządku? – przenikliwe spojrzenie szarych oczu krępowało mnie. Westchnęłam
- nie było w porządku. Bałam się. Może tego nie okazywałam, przed sobą też nie
chciałam się przyznać, ale bałam się. Bez wspomnień, bez marzeń. Zagubiona
dziewczynka. Pozostało mi więc cieszyć się obecnością tej dwójki dziwnych osób,
którzy być może coś o mnie wiedzieli.
Minął już drugi dzień od mojego „przebudzenia”. Krótkie
życie w tym miejscu przepełniała monotonność. Nie mam pojęcia, co lubię, co
potrafię. Bałam się sprawdzić i zawieść. O nic nie pytałam.
Otworzyłam okno na oścież i zaciągnęłam się gorącym
powietrzem.
- Draco niedługo wróci z pracy, więc będziemy mogły pojechać na obiad –
odwróciłam się do Astorii i uśmiechnęłam. Brunetce nie przeszkadzało, że moja
pomoc przy jakimkolwiek gotowaniu polegała na przyglądaniu się jej pracy. Kobieta była
niezaprzeczalnie piękna. Długie pasma loków zgrabnie opadały na jej delikatne
ramiona. Ciemna oprawa oczu nadawała im charakteru. Wąskie usta u niej nie były
wadą. Wysokie kości policzkowe, zaostrzony podbródek. Wyglądała niczym
arystokratka. Tak też się zachowywała. Z jednej strony poważna i wyniosła, w
rzeczywistości kobieta o złotym sercu.
Szliśmy właśnie na obiad do pobliskiej
restauracji. Tego dnia Astoria postanowiła zrobić sobie wolne od pracy. Nie
rozumiałam, dlaczego nie zagoniła blondyna do kuchni. Jak by się nad tym
zastanowić, pewnie obawiała się zatrucia.
Z pewnością. Po drodze spotkaliśmy małego chłopca – Albusa, syna ich
przyjaciela, Harrego. Dzieciak często - codziennie - odwiedzał Dracona. Podobno
mężczyzna kiedyś go uratował. Bezczelny, mały, irytujący gówniarz. Utwierdziły
mnie w tym późniejsze wydarzenia.
Zajęliśmy miejsce przy wolnym stoliku złożyliśmy
zamówienia. Oczywiście ten pasożyt przylazł za nami. Ah, jak mógłby siedzieć
spokojnie? Komentował każde moje słowo. Każde!
- Hej, brzydulo, oddaj mi twoją porcję, głodny jestem - zacisnęłam zęby. Nie
dam się sprowokować, nie dam.
- Skąd wiesz, czy nie jest zatrute? - Zniżyłam głos. Chłopak podrapał się po
głowie.
- Nie jadłabyś tego - powiedział z przekonaniem w głosie.
- Spróbuj, robalu - spojrzałam na niego tak przerażającym wzrokiem, na jaki
tylko było mnie stać.
- Wiedźma! Ruda wiedźma! - Zaczął się wydzierać, na co para zachichotała.
Pochyliłam się w jego stronę. Zaraz nie wytrzymam. Jeszcze chwilę –
Wieeedźmaaaa!
- A masz, knypku! - Pięścią uderzyłam go w czubek głowy. Muszę przyznać, że
poprawiło mi to humor. Astoria obejrzała jego ,,obrażenia" i uśmiechnęła
się do siebie. Mały koczkodan nachylił się do Dracona.
- Niedługo będzie tak gruba jak ta ryba - zaczęli chichotać.
- Ale nie będzie wyglądać tak apetycznie – dodał blondyn. W ciągu tych 48
godzin zdążył pokazać rogi. Przy każdej nadarzającej się okazji komentował mój
płomienny – jak zdążyłam już w lustrze zauważyć – kolor włosów.
- Ja to słyszę - wycedziłam, na co wszyscy wybuchnęli śmiechem. Mnie nie było
tak wesoło.
- Lepiej przeproś, Albusie, bo twoje życie zamieni się w piekło - nawet ty, Astorio,
pomyślałam załamana.
- Nie będę przepraszać takiej starej ropuchy! - Przegiął. Znów bym go uderzyła,
ale wyprzedził mnie Draco.
- Jestem w jej wieku, głupku! – zabawnie zmarszczył brwi.
- Dziadek – dziecko zabawnie przeciągnęło sylaby i wystawiło język. Zdumiona spojrzałam na mężczyznę.
Skąd wiedział, ile ja mam lat. Serce znów zaczęło szaleć. Nabrałam podejrzeń do
tej ładnie wyglądającej pary. Skupiłam się na posiłku. Zaraz. Gdzie moja ryba?
Zagotowało się we mnie.
- Chłopcze - syknęłam - Gdzie moja ryba – powtórzyłam pytanie na głos. Mały spojrzał
na mnie zdziwiony. Udaje, że nie wie, o czym mówię, tak? Zaraz mu przypomnę.
Poczułam dłoń na ramieniu.
- To chyba jego sprawka - Draco wskazał na burego kota siedzącego na oknie,
oblizującego się. Sierściuch myślał, że ominie go kara? Chwyciłam solniczkę i
rzuciłam. Niestety, przeleciała kilkanaście centymetrów od zwierzaka.
- Cholerny wypłosz - mruknęłam zrezygnowana. I głodna.
- Proszę - chłopak podsunął mi talerz z połową ryby - Spokojnie, później kupię coś,
jeśli zgłodnieję. Z wdzięcznością przyjęłam posiłek. – Zauważyliście, że ten
kot miał włosy jak nasza Ginevra? – Dracon uśmiechnął się z satysfakcją.
Zarumieniłam się gniewnie. Druga solniczka poszła w ruch.
Wychyliłam twarz przez okno. Delikatny zapach kwiatu wiśni
otoczył mnie mgiełką. Przymknęłam oczy, rozkoszując się chwilą. Blondyn poszedł
z przyjaciółmi o równie trudnych do zapamiętania imionach na spacer.
Skrzywiłam
się na wspomnienie wczorajszego dnia. Odważyłam się zapytać o moje wątpliwości.
Małżeństwo dawno zorientowało się, że nic nie pamiętałam. Z niezrozumiałych dla
mnie powodów, nie chcieli wyjaśnić dokładnych przyczyn ich milczenia. Nazywałam się Ginevra
Molly Weasley. Byłam absolwentką Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.
Przeżyłam wojnę, tracąc wielu bliskich mi ludzi. Rodzinę, przyjaciół. To są
fakty, które mi powiedziano. Wciąż nic nie pamiętałam, a osoba, która mogłaby
stworzyć dla mnie miksturę, nie żyła od dwóch lat. Para nie miałam pojęcia, jak znalazłam się w mieście. Nie widzieli mnie od miesięcy. Nie chcieli mnie stresować, ujawniając, że mnie dobrze znają.
Coś mi
przeleciało nad głową, brutalnie przywracając do rzeczywistości. Szybko
obróciłam się w kierunku, gdzie przedmiot powinien wylądować. Nietrudno było
nie zauważyć dużego płomienia, obejmującego coraz większą część ściany. Ze
względu na drewnianą konstrukcję budynku, języki ognia z łatwością pożerały
dom. Ktoś rzucił zaklęcie podpalające. Mogłam uciec przez okno. Pobiec po
pomoc. Na pewno ją uratują. Przełożyłam jedną nogę przez framugę i już prawie
dotknęłam stopą ziemi. Nie. Nie zdążą jej wyciągnąć.
Serce waliło mi jak oszalałe. Byłam rozdarta pomiędzy chęcią uratowania się, a
obowiązkiem bycia człowiekiem. Bo to zwierzę działa instynktownie. Ale nie
chciałam spłonąć żywcem. Usłyszałam krzyk brunetki. Pewnie dym już się do niej
przedarł. Czas gonił. Zacisnęłam zęby, aż zgrzytnęły. Przez okno zauważyłam
zbierającą się grupkę gapiów w czarnych szatach. Musiałam wierzyć, że nas
wyciągną. Nie myśląc dłużej, pobiegłam przez zadymiony korytarz, zakrywając
usta rękawem. Zawołałam Astorię. Nie usłyszałam odpowiedzi. Wbiegłam do jej
pokoju i od razu tego pożałowałam. Płomień buchnął na mnie, parząc odkrytą
skórę i przypalając ubranie. Uciekłam z pomieszczenia, strzepując żar. Ostatnią
możliwością była jadalnia. Resztę objęła czerwień. Zawołałam brunetkę jeszcze
raz.
- Tu jestem - usłyszałam z kąta cichy głos.
Podbiegłam do niej. Siedziała skulona przy ścianie, której nie trawił jeszcze
ogień. Oddychało się coraz ciężej, nie chciałyśmy już nic mówić. Skinieniem
głowy pokazałam jej, żeby została w takiej pozycji. Na nasze nieszczęście tutaj
nie było okien, a drogę ucieczki odciął nam skwierczący oddech ognia. Byłyśmy w
pułapce. Myśl. Rozejrzałam się
przerażona. Jedynym miejscem bez płomieni była ta ściana, przy której
siedziałyśmy. Ściana. Gwałtownie się podniosłam i zaczęłam w nią z całej siły
kopać. Astoria, domyśliwszy się, co robię, dołączyła. Już prawie czułam na
plecach języki ognia. Pragnęły nas, z pewnością. Z jeszcze większą determinacją
uderzałam. Proszę, niech się złamie,
błagam. Usłyszałam trzask i poczułam jak noga wbija mi się w deski.
Wyrwałam ją i kopnęłam obok, tak, aby odpadła kolejna część. Ze łzami w oczach
uśmiechnęłyśmy się do siebie. Teraz obie nasze głowy wyglądały z dziury,
wołając o pomoc. Kilka osób podbiegło i próbowało różdżką wycinać fragmenty. Za
wolno. Ogień dotknął mojej nogi. Krzyknęłam z bólu. Brunetka płakała, jej sukienkę
objął płomień. Chciałam to ugasić rękawem, naprawdę próbowałam, ale ból
przypomniał mi o swoim ciele. Również zaczęłam płakać. Krzyczałam, ale pewnie i
tak nie rozumieli moich słów. Teraz widziałam tylko pomarańczowy ocean. Boże,
to boli. Boże, jeśli istniejesz, wydostań nas. Ale Bóg nie przyszedł, a ja już
nie mogłam wytrzymać agonii. Od wrzasku bolało gardło. Kurczowo chwyciłam się
życia. Nie chciałam umierać. Nie słyszałam już płaczu kobiety. Zdołałam
spojrzeć na jej twarz, czarną od dymu. Zwęglone włosy jeszcze się żarzyły. Czy
moje też tak wyglądały? Dziura w ścianie nade mną powiększała się. Ludzie coś
mówili. Nie słyszałam, już nie czułam. Nie chciałam umierać. Ale umarłam.
Koniec części pierwszej.
Tekst zostanie poddany jeszcze wielokrotnemu sprawdzeniu przez kilka osób, proszę jednak o wskazanie różnorakich błędów.